Serwis Webmasterski WebMark
  :: Strona
  Strona główna
  Galeria
  Czytelnia
  Kontakt
  :: Guest Book
  Dodaj wpis
  Pokaż wpisy

Tamara



W starym lustrze uwięzione z drugiej strony ram
Widziałam, umierało moje drugie ja
Chciało krzyczeć, gdy powstałaś taka biała
Chciało uciec, gdy śmiertelnie całowałaś
A ja tu stałam!

Ty zawsze byłaś inna
Przewrotna i niewinna
I zimna tak, jak skała
Nie wierzyłam, gdy to powiedziałaś:
Gdy nadejdzie czas
Biały ogień w nas
Smakujący krwi
Spojrzyj w lustro i...
W lustrze tam już nie będziesz ty!

(Closterkeller - „Agnieszka”, fragment)




Niegdyś homoseksualizm traktowałam jak coś dalekiego, coś na co nie miałam wpływu. Ponure statystyki mówiły, że 40% ludności miało pojedyncze doświadczenia homoseksualne, ale tylko 1% jest wyłącznie takiej orientacji seksualnej. Na obelgę - „Ty lesbo!” - odpowiadałam ze złośliwym uśmieszkiem - „Homo - nie wiadomo”. Dzisiaj słysząc to samo, przez chwilę wahałabym się, zanim udzieliłabym jakiejkolwiek odpowiedzi. Czy twierdzącej, czy przeczącej. Może nawet w ogóle bym nie odpowiedziała...
Zawsze utrzymywałam, że jestem heteroseksualna. Wyraźnie dawałam o tym znać. Na dyskotekach tańczyłam tylko z chłopakami. Tylko im pozwalałam się obejmować w lubieżny sposób. Kiedy coraz więcej osób zaczęło mówić o gejach i lesbijkach, zaczęłam się zastanawiać... Co czują takie osoby? Co je skłania do takich zachowań?
Któregoś dnia nie wytrzymała. Moja głowa pękała od różnych domysłów. Po zajęciach zostałam w bibliotece szkolnej. Przekartkowałam kilka słowników psychologii. Szukałam szczególnego wyłożenia problemu u kobiet i u mężczyzn (szczególnie interesowało mnie to pierwsze, bo mało o tym wspominano). Utajona więź z matką, doznany w przeszłości zawód połączony z odkryciem płciowości, Freudowska teoria zazdrości o penis.
Puste frazesy – stwierdziłam. Już po godzinie naukowe definicje wręcz dudniły w głowie. Zerwałam płaszcz z krzesła, zarzuciłam torbę na ramię i wybiegłam ze szkoły prosto na śmierdzącą spalinami ulicę. Postanowiłam porzucić ten temat. Przynajmniej na jakiś czas.
Pozwólcie, że tutaj rozpocznę właściwą opowieść. Historia ta zburzyła moją równowagę wewnętrzną z wielką siłą, jak i odbudowała ją wskutek upływu czasu. Czas leczy rany – tak mawiamy i jest to słuszne.

Trwały wtedy wakacje. Wyjechałam z rodzicami (pod przymusem, chciałam wyjechać z kolegami na Mazury, na żaglówki; rodzice nie pozwolili mi, chociaż tłumaczyłam, że jestem już dorosła). Na to pole namiotowe trafiliśmy przez przypadek. Zgubiliśmy drogę i wylądowaliśmy na jakiejś prowincji. Widząc drogowskaz na camping, skręciliśmy bez wahania. Rozbiliśmy namiot w pobliżu umywalni aby nie musieć biegać daleko po wodę. Zgodnie ze swoim starym campingowym zwyczajem, zaraz po rozłożeniu manatków, wybrałam się na spacer wokół pola namiotowego.
Tym razem zdecydowałam się na przecięcie campingu po skosie. Kręciłam się namiotami, uważając na linki. Nie uszłam daleko. Zatrzymałam się tam, gdzie było najgłośniej.
Kilka rodzin zasiadło przy ognisku w charakterystycznej wiacie. Tabliczka na paliku wbitym w ziemię głosiła: „STANOWISKO GRILLOWE”. Pokręciłam się trochę wokół tej biesiady, słuchając dźwięków gitary. Wczasowicze kiwali się rytmicznie, podśpiewując. Był to stary przebój, który często puszczali w radiu. Nie mogąc znaleźć w sobie odwagi do dołączenia, wróciłam z posępną miną do namiotu. Kolacja była prawie gotowa. Jak zwykle zupa z torebki zalewana wrzątkiem.

Pierwszy raz ją ujrzałam, gdy stała przy umywalni i myła ohydnie brudne ręce. Włosy miała spięte w niechlujny kucyk, z którego wypełzło kilka kosmyków, nadając dziewczynie niemej buntowniczości. Kiedy wycierała mokre dłonie o poszarpane nogawki dżinsów, zauważyłam poszarzałe od brudu bandaże na jej obydwóch nadgarstkach. Pierwsze o niej co pomyślałam to „samobójczyni”. Szybko odegnałam ta myśl logiką. Gdyby była samobójczynią, nie żyłaby. Może być co najwyżej niedoszłą samobójczynią.
Ona, obdarzywszy mnie przelotnym spojrzeniem, udała się w stronę stanowiska grillowego, gdzie poprzedniego wieczoru hulali urlopowicze.
Zaraz po śniadaniu, niczym nakręcana zabawka podążyłam w stronę wiaty. Usiadłam na ławeczce, rozglądając się dookoła. Liczyłam na to, że gdzieś znajdę niedoszłą samobójczynię. Nic. Zero. Żeby się nie nudzić, wyjęłam szkicownik. Zaczęłam kopiować graffiti ze ścianki kominka. Co jakiś czas podnosiłam głowę, jednak z każdą minutą traciłam nadzieję na jakąkolwiek zmianę sytuacji. Rysunek potargałam i rzuciłam na palenisko. Sypnęłam garścią popiołu, by zakryć biel kartki. Klasnęłam w dłonie. Kurz rozniósł się z duszącą wonią. Powstrzymałam się od kaszlu.
Wyszłam z cienia wiaty. Słońce stało wysoko na niebie. Przyłożyłam dłoń do czoła, by lepiej widzieć. Chciałam już pójść, gdy usłyszałam dźwięk nastrajanej gitary. W głowie zawirowało wspomnienie zeszłego wieczoru. Rozglądnęłam się. W pobliżu rozbiło się kilka namiotów. W większości były to cztero-, pięcioosobowe, dlatego tak bardzo wyłamywał się wśród nich jeden z mniejszych. Może dwuosobowych. To właśnie przed nim siedziała osoba z gitarą. Ba! Nie byle jaka osoba. Szukana wcześniej dziewczyna. Właśnie zakończyła strojenie gitary. Uderzyła w struny. Dźwięk zabrzmiał czysto. Zadowolona z efektu, zaczęła grać jakąś melodię miłą dla ucha. Ze skupieniem jeździła palcami po gryfie. Próg trzeci, palec wskazujący. Próg piąty, palec środkowy. Ślizg.
Stałam przed wiatą i przyglądałam się jej. Miałam teraz znacznie lepszy widok niż przy sytuacji w umywalni. Z tej odległości mogłam dostrzec, że poszarzałe bandaże, które tak mnie zainteresowały są znacznie bardziej wyniszczone, niż myślałam, a sama właścicielka ma na swoim ciele znacznie więcej ran niż te, które zapewne skrywała pod opatrunkami. Przez nos biegły dwa równoległe zadrapania uderzająco przypominające matematyczny znak „równa się”, a z brwią zlewało się głębokie zadarcie. Bijatyka? – pomyślałam.
Dziewczyna jeszcze przez chwilę grała w skupieniu. Przerwała. Podniosła głowę. Napotkała moje spojrzenie, a przez jej twarz przebiegł nikły skurcz. Wpatrywała się we mnie dosyć krótko. Postanowiłam zrobić pierwszy krok, skoro ona się nie kwapiła. Podeszłam bliżej. Zatrzymałam się tuż przed nią. Udawała, że mnie nie widzi. Najwyraźniej nie chciała ze mną rozmawiać.
- Hej – przywitałam się sucho. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Tak pozdrawiałam kolegów.
Nie odpowiedziała. Zajęła się ponownym strojeniem gitary, choć dobrze wiedziała, że jest to zbyteczne. W kółko dokręcała jedną strunę. Nastrajała, rozstrajała. Wszystko, by czymś się zająć i nie udawać idiotki, gapiąc się bezwiednie w jeden punkt, bynajmniej nie będący żadną częścią mojego ciała.
Czułam się co najmniej głupio, stojąc jak kołek i oczekując jakiegoś przejawu entuzjazmu u swojej „rozmówczyni”. Głupio to mało powiedziane. Było mi wstyd. Czułam jak drzewa, trawa, namioty, wiata śmieją się ze mnie i „wytykają” mnie palcami. Miałam ochotę krzyknąć „Przestańcie!”, ale wiedziałam, że wtedy wzięto by mnie za totalną wariatkę, a już na pewno pomyślałaby tak dziewczyna, przed którą stałam. Moje próby nawiązania znajomości spełzłyby na niczym.
Postanowiłam zrobić cokolwiek, by wydusiła z siebie choć słowo.
- Hej – powtórzyłam słabszym głosem.
- Czego? - warknęła, nie przerywając „strojenia”.
Zastanowiłam się jak odpowiedzieć. Chcę ją poznać? „Słyszałam jak wczoraj grałaś, czy mogłybyśmy się poznać?” Nie, to brzmiało zbyt tandetnie. „Jak masz na imię?” Odpowiadać pytaniem na pytanie? Chcąc dać sobie więcej czasu do namysłu, wyjąkałam:
- Ja... ja...
- „Jaja”? Masz jaja? - odłożyła gitarę i spojrzała mi prosto w oczy. Mieszały się w nich politowanie i niechęć.
Z początku nie zrozumiałam jej kpiny. Z każdym ułamkiem sekundy uświadamiałam sobie, że ona najwyraźniej nie chce mnie znać. Negatywna energia wprost raziła w oczy. Zebrałam w sobie całą odwagę jaką jeszcze zachowałam:
- Nie mam żadnych „jaj”. Obojnakiem nie jestem – na nic więcej nie mogłam się wysilić.
Uniosła brew, jakby nie zrozumiała, jednak byłam pewna na 99%, że doskonale wie o co chodzi.
- Więc czego chcesz, jak nie „jaj”? - zapytała urażonym głosem.
Odnosiłam wrażenie, że nie mam już po co tutaj stać i walczyć o znajomość. Przegrałam. Dziwne, bo zwykle nie miałam problemów z zawiązywaniem nowych przyjaźni. Przychodziło mi to tak łatwo, jakbym już w łonie matki była duszą towarzystwa. Tylko w te wakacje... na tym wyjeździe... Miałam pecha?
Wyczekujący, a na przemian drwiący uśmieszek dziewczyny ponaglał moje szare komórki.
- Chciałam się przedstawić – palnęłam. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
- Więc mów.
Wyciągnęłam rękę.
- Lena. Od Magdaleny – przedstawiłam się. Uścisnęła lekko moją dłoń. Nic nie mówiła.
- A ty? Jak się nazywasz? - zapytałam po dłuższej chwili.
- Myślałam, że chcesz się tylko przedstawić – uśmiechnęła się blado. - Wtedy wychodziłoby na to, że ja nie musiałabym. Ale jeśli już nalegasz... - zrobiła przerwę. - Wygrałaś – westchnęła.
Przerwała na chwilę, by uderzyć w struny gitary leżącej obok.
- Tara. Od Tamary – rzekła kiedy echo dźwięku krążyło po pudle rezonansowym.
Nie wiem czemu, ale przeszedł mnie dreszczyk niezwykłości. Takie rzeczy zwykle dzieją się w filmach. Wymawianie imienia przy muzyce gitary...

Od sytuacji z imieniem rozpoczął się nowy dział w moim życiu. Był to okres Tary, która niczym szamanka krążyła od jednego wydarzenia do kolejnego. Swoimi chudymi, podrapanymi dłońmi czarowała wszystko wokół mnie. Wydobywała ze światła zaprószony okruch cienia, a w mroku odnajdywała jasną iskrę. Nauczyła mnie inaczej patrzeć na świat. Stała się moim mistrzem, choć była zaledwie o rok starsza. Z jej słów mogłam wywnioskować, że przeżyła znacznie więcej niż mogłoby się wydawać.
Przyznała się tylko, że uciekła z domu. Skrzętnie unikała sytuacji, w których musiałaby opowiadać o sobie. Pozwoliłam jej zapomnieć. Jednak kiedy rozmowa zaczynała przypadkowo dotyczyć jej nadgarstków, natychmiast zmieniała temat. Wiedziała, że ja coś podejrzewam. Oszukiwała siebie i mnie, że nie ma o czym rozmawiać. A było.
Zaczęłam chodzić z nią na wieczorne ogniska pod wiatą. Zmuszona byłam oklepać cały repertuar piosenek, jakie przedstawiał śpiewnik gitarowy. Kiedy wczasowicze rozchodzili się do namiotów, my siadałyśmy bliżej paleniska, patrzyłyśmy na dogasające płomienie i rozmawiałyśmy. Czasem chwytała gitarę, grała jakąś zagubioną melodię. Kiedy mówiłam, że jest piękna i pytałam z jakiej piosenki, ona odpowiadała zawsze: „to tylko moje palce odnajdują dźwięki i same układają muzykę”.
Urlop rodziców powoli dobiegał końca. Zaczęli mi przypominać o pakowaniu. Im częściej o tym mówili, tym częściej myślałam o swojej przyjaźni z Tamarą. Czy skończy się tak, jak większość wakacyjnych znajomości? Obiecamy pisać do siebie, a po miesiącu korespondencji, przestaniemy? Bałam się przerwać te spotkania; nieskończony, zaklęty krąg zmienić w ograniczony kwadrat. Postanowiłam porozmawiać. Nie widziałam innego wyjścia.
Znalazłam ją tam, gdzie zwykle. Siedziała przed namiotem i mieszała w kubku zupkę w proszku.
- Hej – pozdrowiłam ją już z daleka.
- Witam panią – przywitała mnie, gdy usiadłam na trawie obok niej. Ostrożnie postawiła kubek. Na tle ciemnego namiotu można było dostrzec unoszącą się parę.
- Musimy porozmawiać – zaczęłam w stylu dobrze znanym z telenowel.
- Wal śmiało – zachęciła. Wzięłam głęboki oddech.
- Za dwa dni wyjeżdżam. Nie wiem co będzie dalej.
Spojrzała na mnie z posępną miną.
- Jak to „dalej”? - zapytała, marszcząc brwi.
- Z nami, z naszą przyjaźnią – wytłumaczyłam. Tara spuściła głowę. Myślała. Może nieopatrznie poruszyłam temat przyszłości? Może martwi się o nią nawet bardziej niż ja?
- Wiesz co? - odezwała się po chwili. Jej głos brzmiał tak, jakby szargały go jakieś wątpliwości. - Każda znajomość jest z miejsca skazana za niepowodzenie. A dlaczego je zawieramy? Bo mamy nadzieję, że będzie inaczej. Człowiek jest naprawdę głupim stworzeniem. Przecież nadzieja matką głupich...- westchnęła. Zrobiła przerwę. Zerknęła na kubek. Para zarysowywała się już tylko cienkim konturem.
- A co do twojego pytania... – wróciła do tematu. - Mówiłaś, że mieszkasz w Krakowie... Od jakiegoś czasu tam bywam, nie nazwałabym tego „mieszkaniem”.
- Czyli wyjedziesz z nami?
- Nie. Zostanę jeszcze tutaj. Pojadę trochę później. Chcę jeszcze nacieszyć się wolnością i przemyśleć sobie kilka rzeczy.
- Rozumiem... - zakończyłam, chociaż w głębi duszy wiedziałam, że niewiele z tego rozumiem.

Leżąc na materacu i gapiąc się apatycznie w ścianki swojej sypialni, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Mogłam spróbować przekonać rodziców, by zostać tu dłużej z Tamarą i razem z nią powrócić. Wydawało mi się to trochę nierealne, żeby się zgodzili, ale kto pyta, nie błądzi. Postanowiłam zaryzykować.
Rodzice się zgodzili, ale ona była zdecydowanie na „nie”. Na pytanie „Dlaczego?” odpowiedziała:
- A po co ci to wiedzieć?
Wyraźnie coś ukrywała. Nie. Nie. To moja zbyt bujna wyobraźnia. Ona chce zwyczajnie... pobyć trochę sama. Przecież uciekła z domu. Musi sobie wszystko poukładać, przygotować do „wskoku” w życie. Nie powinnam snuć wniosków, czy błędnych, czy słusznych, zanim nie dowiem się więcej – myślałam.

Umówiłyśmy się na wtorek w przyszłym tygodniu. Miałyśmy się spotkać pod pomnikiem Mickiewicza na rynku o dwunastej. W razie zmian miała zatelefonować z budki.
Spodziewałam się ją widzieć samą. O nie. Przyszła z dwójką studentek Akademii Sztuk Pięknych.
- Gośka – wskazała na puszystą blondynę, żującą gumę.
- Julka – wypchnęła płomiennorudą zza swojej gitary w pokrowcu. - Mieszkają ze mną – szepnęła. Wskazała teraz na mnie i rzekła do koleżanek:
- A to Magda, ale mówcie jej Lena.
- Cześć – przywitałam się, choć niechętnie.
- Niezły upał – westchnęła Tara. Zarzuciła gitarę na plecy. - Chodźmy pod Mariacki. Czas dać popis tym miejskim bubkom.
- Chcesz tam grać? Pogięło cię? Przecież tutaj łazi mnóstwo ludzi! - wykrzyknęłam. Dziewczyny zaśmiały się.
- O to właśnie chodzi! - zawołała ruszając w stronę kościoła. - Im więcej, tym lepiej!
Ruda i blondyna dreptały tuż za nią. Z ciężkim sercem poszłam za nimi. Mimo wszystko, nie przyszłam tam tylko po to, żeby się poddać.
Tara wyjęła już gitarę. Pokrowiec ułożyła na zimnych płytach deptaka. Usiadła na nim. Grubsza wyjęła z kieszeni kurtki harmonijkę ustną i przysiadła się obok. Ruda przyklęknęła. Ja stałam trochę dalej, chcąc uniknąć ewentualnej kompromitacji. Prawie obojętnie przypatrywałam się próbom strojenia. Gośka przytknęła do ust harmonijkę. Julka dała znak. Tamara uderzyła w struny.
W czasie gdy grały jakąś stary przebój z radia, myślałam o swojej znajomości z Tarą. Dlaczego tak niechętnie podchodziła do mnie na samym początku? Jak wielki wpływ na nią ma ta ucieczka z domu? Jak długo sobie tak radzi? Skąd wzięły się w jej życiu te dwie dziewczyny?
Im więcej pytań się nasuwało, tym bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, jak mało o niej wiem. Bo ile faktów mogłam potwierdzić? Znałam tylko jej imię, zainteresowania i okruszek przeszłości w postaci wspomnianej ucieczki z domu. Coś jeszcze?

- Nie było tak źle – zaśmiała się Tara, zbierając manatki i ruszając za Gośką i Julką. - Przynajmniej lud rzucił trochę grosza. Będzie na żarcie, moje drogie – zwróciła się do dziewcząt na przedzie. Postanowiłam długo nie zwlekać ze swoimi pytaniami. Chwyciłam Tamarę za ramię.
- Co? - zapytała zaskoczona.
- Musimy pogadać – odrzekłam jak najgroźniejszym tonem, jaki zdołałam z siebie wydobyć.
- No to wal – zachęciła. Jej kącik ust zadrgał, jakby miała zaraz parsknąć śmiechem.
- W cztery oczy.
- Poczekaj chwilę – poprosiła. Podbiegła do dziewczyn. Zatrzymały się. Nie rozmawiały głośno, więc nic nie słyszałam, ale z gestykulacji mogłam wywnioskować, że Tara dała Julii pieniądze, żeby kupiły coś do jedzenia i że wróci trochę później. Po chwili wróciła. Stanęła obok mnie. Kiedy dziewczyny oddaliły się na słuszną odległość, rzekła:
- Mów.
Uruchomiłam wszelkie pokłady zmysłu improwizacji. Nie miałam jako tako przygotowanego scenariusza rozmowy. Liczyłam na hojność losu. Teraz musiałam iść na żywioł:
- Chcę wyjaśnić kilka spraw. Nie mam zamiaru tkwić wciąż w niepewności. Ty wiesz o mnie właściwie wszystko, a ja znam tylko kilka suchych faktów o tobie. Tak być nie może. Jeśli masz zamiar utrzymać tę znajomość, musisz dać coś więcej od siebie – wydusiłam. Coś ścisnęło mi płuca. Tara przechyliła głowę.
- Miałam swój plan, ale widać... okazałaś się zbyt ciekawska niż sądziłam. Bynajmniej nie jest to odpowiedni moment – odpowiedziała ze spokojem.
- Więc kiedy? - zapytałam, starając się ukryć ironię.
- Gdy nadejdzie dobra chwila.
- Czyli?
Zaśmiała się.
- Lena, ty chciałabyś mieć od razu cały świat. Trzeba czekać. Być cierpliwym.
To mnie ubodło.
- Ja mam dosyć tej cierpliwości! Ciągle czekać! A ile ja o tobie wiem? Prawie zero! - wykrzyczałam jej w twarz. - Mnie nie zależy na tej znajomości, jestem tutaj tylko ze względu na ciebie! Wszystko zależy od tego, czy to ty chcesz utrzymać kontakt! Ja idę na ustępstwo, ale ty najwyraźniej masz mnie gdzieś!
Milczała. Wyjęła pomiętą kartkę z kieszeni. Miała ją już wcześniej przygotowaną. Wcisnęła mi ją w dłoń.
- Jak ochłoniesz, zadzwoń. To numer komórki Gośki, ale nie obrazi się... jak... wykorzystam... - rzekła.
Spojrzała na mnie. W jej oczach widziałam nutkę żalu. Nie zaszczyciła mnie długo tym wzrokiem; odwróciła się na pięcie i odeszła w tą samą stronę, gdzie podążyły wcześniej dziewczyny. Nie powiedziała nic na pożegnanie. Żadnego „hej”. Długo patrzyłam za nią. Może się wróci? Nie. Dziewczyna z pokrowcem już dawno zniknęła z mojego pola widzenia. A ja, jak głupia stałam i gapiłam się przed siebie. Grupki studentów wytaczały się z barów prosto na mnie. Szturchali mnie, coś mówili. Śmiali się. Omijało mnie to.
Byłam pewna, że nie mam po co dzwonić. Bo właściwie po co? Żeby ciągnąć dalej tą grę?

Nie podarłam kartki. Zapisałam numer w komórce. Długo wpatrywałam się w ekranik mając wątpliwości. Wyświetlałam numer w książce telefonicznej i zaraz go gasiłam. Kilka razy usuwałam go i zapisywałam od nowa. Po kilku próbach przełamania psychiki pogrążyłam się w apatii.
Ale zadzwoniłam. Naprawdę długo się wahałam, ale wreszcie chwyciłam ten telefon, wystukałam po raz kolejny numer i czekałam. Gdy sygnał został przerwany przez drętwe „proszę” byłam pewna, że pomyliłam numery. Błąd. Po prostu odebrała Gośka. Wiedziałam, że to jej numer, uprzedziła mnie przecież Tara, ale miałam problem ze skojarzeniem głosu.
- Mówi Lena. Możesz podać Tamarę?
- No – odburknęła. Słyszałam jej stłumione wołanie:
- Tara! Tara!
- Czego? - odezwał się gdzieś w oddali znajomy głos.
- Telefon do ciebie.
Ciche westchnienie.
- Już.
Szuranie. Kroki. Szelest przekazywania telefonu. To już teraz... Świst wciąganego powietrza...
- Słucham?
Wzięłam głęboki oddech.
- Tara?
- Tak.
- Zastanowiłam się.
- OK.
OK? Tylko tyle? Oczekiwałam czegoś więcej niż tylko OK. Oddech. Zaraz coś powie.
- Spotkajmy się.
Coś szarpnęło moim sercem. Jest jakaś nadzieja. Może też sobie przemyślała to i owo...
- Może u mnie? - zaproponowałam.
- Nie. Lepiej gdzieś na mieście. Wiesz gdzie jest sklep muzyczny Riff? Niedaleko rynku.
- Wiem.
- Spotkajmy się tam. Muszę sobie kupić nowe struny. O szesnastej. Dzisiaj.
Zgodziłam się. Nie miałam innego wyjścia. Na pożegnanie usłyszałam krótkie acz ciche:
- Hej.
Sygnał. Rozmowa zakończona. Wyszeptałam jeszcze do słuchawki:
- Hej.
Uśmiechnęłam się.

Gdy weszłam do przyjemnie chłodnego sklepu, ona siedziała na stołku w dziale gitarowym. Na kolanach trzymała gitarę akustyczną i rozmawiała z mężczyzną tam pracującym. Widząc mnie, uśmiechnęła się. Pokonałam dwa schodki w górę i stanęłam obok niej.
- Hej – przywitałyśmy się.
- To co? Kupuje pani? - zagadnął sprzedawca. Zaśmiała się.
- Jeszcze mnie na to nie stać, ale może w przyszłości... - wstała ze stołka i odstawiła gitarę na stojak.
- A coś podać?
- Jak na razie to tylko komplet strun. Nylonowe.
Zeszliśmy do kasy. Mężczyzna wyciągnął płaską paczkę z pudła za ladą.
- Mogą być takie? - upewnił się.
- Jasne.
Wyciągnęła z kieszeni pomięty banknot i rzuciła go na blat. Wzięła komplet strun, mówiąc:
- Reszty nie trzeba.

Usiadłyśmy pod pomnikiem Mickiewicza. Siedziałyśmy i milczałyśmy. Żadna z nas nie kwapiła się, by rzucić jakikolwiek temat. Ja nie chciałam przyspieszać tego, co nieuniknione, ona zastanawiała się zapewne czy to dobry moment. Najwyraźniej był, bo zaczęła niepewnie:
- Uciekłam z domu.
Tylko tyle. Wpatrywała się w rodzinkę idącą tuż obok.
- Już o tym mówiłaś.
- Nie. Jeżeli chcesz cokolwiek usłyszeć to milcz i słuchaj. Nie myśl, że jest mi łatwo.
- Dobra – zgodziłam się.
Westchnęła. Założyła nogę na nogę.
- Uciekłam z domu... - jej głos zadrżał - ...z domu dziecka mając 16 lat. Wychowywałam się wcześniej w rodzinie patologicznej. Właściwie nie, to nie była rodzina. Matka popełniła samobójstwo, zostawiła mnie pod opieką ojca pijaka i zapalonego pokerzysty. Cały zasiłek, jaki dostawał szedł na wódkę lub stawki w grze. Po jakimś czasie zastawił i mieszkanie. Postanowiłam zrobić cokolwiek, żeby od niego uciec. Zgłosiłam się do Domu Opieki Społecznej. Sprawę zgłoszono na policję. Odbyła się rozprawa. Ojcu odebrali prawa rodzicielskie, mnie odstawiono do domu dziecka. Myślałam, że będzie mi tam lepiej. Łudziłam się. Tam panuje zasada: jesteś w szajce, która rządzi albo masz przerąbane do końca odsiadki. Dostałam przepustkę. Wybierałam się do wujostwa. Nigdy tam nie dotarłam - przerwała. Wzięła głęboki oddech. - Nie wiem czy chcesz słyszeć dalszy ciąg, ale... skoro jeszcze mi nie przeszkodziłaś...
- Kazałaś mi milczeć - wyjaśniłam.
- Ach, tak. W każdym razie... Uciekłam tutaj, do Krakowa. Zapisałam się do tutejszego ogólniaka. Zamieszkałam u Gośki i Julki, to moje stare znajome z bidula. Im się udało wytrzymać. Oprócz nas był jeszcze Łukasz. Ćpun, jakiego świat nie widział. Z dziewczynami jakoś się trzymałyśmy. Nie dałyśmy się namówić na żaden haszysz, amfetaminę, czy inne pierdoły, jakie on w siebie pakował. W tym roku, niedługo przed moją studniówką, znalazłam go martwego. Skorzystał z tego, że ma popołudniowe zajęcia, kiedy my wszystkie miałyśmy na rano. Powiesił się na rurze w łazience. Wiedziałyśmy, że ma skłonności samobójcze. Zwłaszcza po rozstaniu z dziewczyną. Nie byłyśmy w stanie mu pomóc. Gośka wpadła wtedy w depresję, podobnie ja. Zaczęłam bredzić, że życie nie ma sensu, że wszystko zawaliłam, że to przeze mnie Łukasz się zabił. W sumie podjęłam trzy próby samobójcze, nie wszystkie były spowodowane poczuciem winy. Pierwsza miała swój finał w szpitalu. Podcięłam żyły w wannie. Ledwo mnie odratowali. Z drugiej wyratowała mnie Julka. Skończyła wcześniej zajęcia i znalazła mnie z całym pudełkiem tabletek nasennych. Przełykałam właśnie jedenastą. Wsadziła mi palce w gardło i wywołała wymioty. Gdyby to nie była poważna sprawa, powiedziałbym, że do dziś mam Julce to za złe, że mnie wyratowała. Ostatnia była stosunkowo niedawno...
Podkasała rękawy koszuli, odsłaniając świeżo zmienione bandaże na nadgarstkach.
- Kiedy? - zapytałam.
- Na kilka dni przed twoim przyjazdem. Z pięć-sześć. Tym razem to z mojej winy nie dokończyłam dzieła. Zawahałam się. Sama zatamowałam krwawienie. Później przyjechałam na tamto pole namiotowe. Musiałam dojść do siebie. Później spotkałam ciebie...
Pokiwałam głową. Powoli zaczynałam rozumieć.

Wybrałyśmy się do baru. Zamówiłyśmy po piwie. Barmanowi musiałyśmy pokazać dowody osobiste, żeby uwierzył, że jesteśmy pełnoletnie. Przez długi czas patrzyłam w złotawy odcień trunku, myśląc o tym, że siedzę obok córki pijaka. Piwo. Przecież równie dobrze mogłyśmy zamówić kawę. Ale wybrałyśmy coś, co się nazywa piwo, ma wygląd, zapach oraz smak piwa... A właściwie ona dokonała wyboru. Dlaczego? Przecież zaledwie przed chwilą opowiadała o swej rodzinie, o pijaństwie ojca. Kierowała nią nieświadomość, czy celowość?
W czasie moich rozmyślań puszysta, piwna pianka jakby podupadła. Spiłam ją szybko, by nie tracić więcej przyjemności, jaką niewątpliwie jest jej wysysanie. Spojrzałam na szklankę Tary. Była już w połowie. Ja ledwo napoczęłam.
- O czym tak myślisz? - zapytała, chcąc zawiązać jakiś temat. Najwyraźniej denerwowała ją cisza, jaka istniała między nami (bynajmniej nie w barze). Nie dziwiłam się jej. Też bym o to zapytała.
- O niczym – odpowiedziałam. Dziwne? Dlaczego ludzie na pytania: „o czym myślisz?”, „jak się czujesz?”, „co u ciebie?” odpowiadają zwykle „a, nic” albo „tak sobie”? Istna codzienna plaga „a-nic-ości” i „tak-sobie-watości”.
- Na pewno o czymś myślałaś – trafnie zauważyła.
- Tak, myślałam – odparłam. Czułam, że lepiej więcej nie mówić, więc zanim zadała kolejne pytanie, dodałam:
- Ale nie zamierzam o tym rozmawiać.
- Dobrze - upiła łyk. Rozmowa wyraźnie się nie kleiła.
- Pewnie myślałaś o mnie – powiedziała na wpół do mnie, na wpół do siebie. Spojrzała na mnie, jakby wyczekiwała odpowiedzi w jakiejkolwiek postaci. Siedziałam nieruchomo. Milczałam.
- Wiesz za co cię cenię? - zapytała. Nie czekała na moją reakcję, tylko kontynuowała:
- Są osoby, które są stworzone do mówienia, dostrzegania, ale są też ci, którzy zrodzili się, by słuchać, kontemplować. Ty należysz do tych drugich. Kiedyś może się to zmienić. Naprawdę... z ochotą przystępuje się do rozmowy, wiedząc, że druga osoba cię wysłucha, nie zacznie ci nagle przerywać. Za to cię cenię, ale nie jest to jedyny powód.
Skwitowała wypowiedź krótkim westchnieniem. Wbiła wzrok w szklankę piwa. Przybrała podobny wyraz twarzy jak wtedy, gdy stałam przed nią na polu namiotowym i usiłowałam przyciągnąć jej uwagę. Apatia?

Po długim spacerze usiadłyśmy w parku. Huśtawki pomalowane na rażące kolory bardziej odstraszały, aniżeli zachęcały małych amatorów silnych wrażeń. Sznurków zawiązanych na drzewach, imitujące siatkę do gry, kołysały się miarowo. Słońce znalazło już swoje miejsce za horyzontem. Panował przyjemny półmrok.
Siedziałyśmy na ławce z rodzaju tych, które we wszelkim możliwym miejscu są znaczone napisami „Kocham (i tu imię sympatii)” oraz podpisami różnych osobistości. Wśród gąszczu serduszek trafiały się i mało ambitne grafiki w postaci imitacji graffiti oraz karykatur znanych polityków.
Usłyszałam ciche westchnienie Tary. Odwróciła się w moją stronę.
- Wiesz, że jesteś niezwykła? - zapytała cicho. Wyczułam w tym wątpliwy wpływ serduszek, na których siedziałyśmy. W każdym razie jej słowa wydały mi się co najmniej dziwne. Przecież w barze mówiła już coś w tym stylu. Widząc moją zdezorientowaną minę, zaśmiała się. Po krótkiej chwili przywołała całą powagę, na jaką było ją stać.
- Nie wiem jak mogłabym to nazwać, bo to nie jest zwyczajne uczucie. Nie mogę być jednak pewna czy masz to samo... Cokolwiek powiem, nie bierz mnie za wariatkę albo jakieś inne monstrum, tylko zastanów się nad tym. Może dotknęło to i ciebie. Zgadzasz się?
Skinęłam głową, chociaż nie byłam pewna czy naprawdę chcę słyszeć o czymś, czego nawet moja mistrzyni nie potrafiła nazwać. Wsłuchiwałam się w ciszę jaka zapanowała, oczekując jej głosu. Zaczęła od pytania:
- Zakochałaś się kiedyś w chłopaku?
- No jasne – odrzekłam. Potrząsnęła głową. Zastanowiła się.
- Wiesz więc jak to jest. Natomiast... A ktokolwiek tak cię fascynował, że zaczynałaś mieć wręcz obsesję na jego punkcie?
Automatycznie pomyślałam o niej. Nikt inny nie przyszedł mi do głowy. Tylko ona. Znów przytaknęłam, kiwając głową.
- Więc... Proszę nie śmiej się. Weź to na poważnie. Ja czuję się tak, jakbym wisiała pomiędzy tą obsesją a zadurzeniem.
- Nie ma w tym nic śmiesznego – zauważyłam. - A kto jest celem tej mieszaniny uczuć?
Milczała dosyć długo. Może to było tylko złudzenie. Przecież oczekiwanie na coś wyjątkowego zawsze wydaje się wiecznością, choćby to było nawet pięć sekund.
- Ty – rzekła. Jej głos odbił się echem w moich uszach. Huśtawki zaskrzypiały. Ogarnęło mnie miłe uczucie wymieszane z przerażeniem. Miłe, bo zapewne każdy z was wziąłby takie słowa za duży komplement. Przerażenie, bo nie byłam pewna, czy odwzajemniam lub będę odwzajemniać te uczucia.
Cisza zastygła w powietrzu tak, że niemalże można było się o nią oprzeć. Chciałam ją przełamać. Dusiłam w sobie chęć wypowiedzenia czegokolwiek. Niewidzialna ręka zacisnęła się na moim gardle.
Tamara najwyraźniej nie wymagała ode mnie odpowiedzi. Miała chyba na celu tylko wyrzucenie z siebie emocji. Zasygnalizowanie uczuć. Nie wiedziałam, czy ona odbiera je rzeczywiście tak, jak opisała. Nawet ja sama nie miałam pojęcia jak to interpretować? Że mnie kocha? Nie – skarciłam się. Wykreśl to słowo. Ona bardzo cię lubi. Kocha cię jak siostrę.
W tym przypadku zignorowałam głos rozsądku. Może to dobrze, może to źle. Kto wie? W każdym razie, gdybym wybrała inną drogę, moje życie biegłoby teraz zupełnie inaczej. Jak? Nie wiem do dzisiaj. Jednak takie decyzje podejmuje się tylko jeden raz. Nie powinno się ich powtarzać tak, jak i ja postanowiłam zagrać w grę Tamary tylko raz.

Gośka i Julia wyszły na dyskotekę. Dopiero co poznały jakichś chłopaków. Rzekomo zakochały się na zabój. Blondyna przeszła nawet na dietę, chcąc wypięknieć. Długo mizdrzyły się przed lustrem. Kiedy wreszcie wyszły, Tara odetchnęła z ulgą. Nazywała taki stan „świergotaniem”. Miała w tym wiele racji. Słysząc taki szczebiot można naprawdę stracić głowę. Z nerwów.
Wyłączyłyśmy radio. Lepiej nam było rozmawiać, gdy nic nas nie rozpraszało. Położyłyśmy się na podłodze. Tamara wyciągnęła przed siebie ręce. Znajomo poszarzałe bandaże wyraźnie się odcinały na tle jej opalonej skóry. Przez chwilę bawiła się zwisającą z opatrunku nicią. Podniosła się do siadu. Przyciągnęła nogi bliżej siebie i oparła nadgarstki o kolana. Przez chwilę wpatrywała się w okno, po czym zaczęła zdejmować bandaże.
Obserwowałam ją nic nie mówiąc. Dostrzegłam w niej coś z czarowników plemiennych, indiańskich szamanów. Miała dostojny wygląd nawet wtedy, gdy smażyła jajecznicę, zawiązywała buty i teraz, gdy siedziała na podłodze i w niby-skupieniu odwijała bandaże. Najwyraźniej uznała, że czas pokazać się ludziom. Opatrunki miękko opadły na podłogę. Blady uśmiech z twarzy Tary zniknął. Przypatrywała się zapewne śladom po swojej ostatniej próbie samobójczej i rozważała ją w duchu.
Usiadłam. Teraz wiedziałam na pewno – nie patrzyła na swoje nadgarstki, zostawiła to mnie, lecz wpatrywała się w odległy punkt.
- Sądzisz, że jesteśmy lesbijkami? - zagrzmiał jej głos. Wydawał się tak obcy. Jakby nie należący do Tamary, którą znałam. Jednak to nie tembr głosu mnie zadziwił. Sama treść pytania. Wielokrotnie całowałyśmy się, ale tak na co dzień traktowałyśmy się raczej jak dobre siostry. Przypomniałam sobie wtedy teksty o homoseksualizmie, jakie czytałam niegdyś w bibliotece. Czy my jesteśmy taką parą? Czy jesteśmy lesbijkami? Czy taka „siostrzana miłość” coś już znaczy? Mimo to, wyszeptałam:
- Tak. - Możliwe, że jesteśmy.
Tara jakby tylko czekała na tą odpowiedź.
- A zgadzasz się na to? - zerknęła na mnie. Jej kącik ust drgał.
- Tak – odpowiedziałam bez namysłu. Wciągnęłam się w jej grę. Przeczuwałam, że te pytania to tylko wystawianie mnie na próbę, zadawanie tamarowego pytania mnie: „Czy możesz jeszcze grać?” oraz świecenie faktami prosto w oczy: Tak, Leno. Nadal jesteś w grze.
Podążając za jej wzrokiem, spojrzałam na odsłonięte rany. W żadnym ze swoich domysłów nie uwzględniłam głębokości rys. Były głębokie. Cholernie głębokie. Aż zatkało mnie, kiedy nie stwierdziłam żadnego stanu zapalnego w ich okolicy. Co tu mówić? Po prostu dobrze się wygoiły. Ale wrażenia Tary były odmienne. Spoglądała raz na jedną dłoń, raz na drugą, jakby nie dowierzała własnym oczom. Jej wzrok biegał coraz szybciej. Wreszcie zamknęła oczy. Drżała.
- To staje się silniejsze ode mnie. Wkrótce temu ulegnę. Pójdę w ślady matki. Któregoś dnia przyjdziesz tutaj, a mnie nie będzie. Kochając mnie, musisz pokochać również mój obłęd – chwyciła mnie za ramię i położyła się, ciągnąc mnie za sobą. Odwróciła twarz w moją stronę. Czułam jej ciepły oddech na swojej twarzy. Pocałowała mnie i szepnęła, gładząc moje włosy:
- Miłość to koło, z którego trudno się wyrwać. Jedynym pewnym antidotum jest śmierć.
Wiedziałam o czym mówi. Chce znów podjąć próbę samobójczą. Nie, nie ona. Jej podświadomość. Przypomniałam sobie radę z dawnej lekcji wychowawczej: „Nie ignoruj niedoszłych samobójców.” To była tylko sucha wskazówka, czysta teoria. Gdybym postarała się zmienić ją praktykę, uniknęłabym ciosu, jaki później uderzył.

Nie rozmawiałyśmy o tym więcej. I to był właśnie błąd. Pozostawiłam ją z tym problemem, może nawet dawałam jej do zrozumienia, że nie obchodzi mnie jej los. Było wręcz przeciwnie. Nie mówiłam, bo odnosiłam wrażenie, że to ją właśnie popchnie do działania. Myliłam się. Przecież każdy człowiek jest inny. Dla jednego dobrą terapią jest rozmawianie o problemie, dla drugiego – przemilczenie.
Dwa tygodnie po rozmowie o naszym związku otrzymałam telefon. Dzwoniła Gośka. Już słysząc jej podenerwowany głos w słuchawce, wiedziałam, że stało się coś z Tarą. Od początku spodziewałam się najgorszego, jednak nachalnie usiłowałam odegnać te myśli. Głos dziewczyny pogrążył mnie w rozpaczy:
- Lena... Tamara... Ona się zabiła! - ostatnie zdanie wykrzyczała, łkając. Najwyraźniej bardzo ją to ugodziło. Fakt. Miała skłonności depresyjne, a Tara była osobą z jej bliskiego otoczenia.
- Mój... mój... bo...Boże – wyjąkałam. Musiałam coś powiedzieć. Zdobyłam się tylko na to. Miałam tylko nadzieję, że mój głos nie zabrzmiał zbyt fałszywie.

Tamara podcięła sobie żyły w wannie tak, jak kiedyś próbowała. Tym razem jej się to udało. Nikt jej nie przeszkodził. Julia z Gośką były zbyt zajęte „świergotaniem”.
Pomijając przepłakaną noc, nie wiedziałam czy mam ronić łzy, czy zachować kamienną twarz. Usiłowałam za wszelką cenę zachować resztki równowagi. Nie mogłam nic poradzić na to, że wszystko leciało mi z rąk, a każda wzmianka o Tarze, czy wakacjach doprowadzała mnie do wybuchu płaczu lub totalnej apatii.
Analizowałam wszystkie możliwe powody, dla których mogła to zrobić. Najbardziej wiarygodną wydawała mi się teza, że wpływ miało już samounicestwienie matki, a śmierć Łukasza była tylko zwielokrotnionym echem po traumie z dzieciństwa. Nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.
Gdy wstałam na nogi, nie mogłam się opędzić od przekonania, że Tara zostawiła po sobie jakiś testament. Wypytywałam jej współlokatorki. Nie znalazły nic. Błądziłam wśród własnych myśli. Szukałam porady nawet przy grobie. Stałam w błocie i szukałam na tabliczce jakiegoś szyfru. Nic. Imię. Nazwisko. Data urodzenia. Data zgonu. Panie, świeć nad jej duszą. Powoli oswajałam się z myślą, że to już koniec Nas. Tak, jakby książka o wciągającej fabule, urwała się w połowie. I na dodatek nie napisano żadnego epilogu, podziękowań. Chłodny deszcz spływał po mojej twarzy. Panie, świeć nad jej duszą. Gdybyśmy żyli w dawniejszych czasach, to nie pochowano by jej. Samobójców nie chowało się w ziemi kościelnej. A więc gdzie miałaby leżeć? Jak pies pod byle drzewem? W parku, za ławką, gdzie wyznała mi miłość?
Teraz pytam: Tamaro, gdzie twoje przesłanie? Gdzie twój testament, ostatnia wola? Żadnej odpowiedzi. Oprócz krótkiego wspomnienia...
- Są osoby, które są stworzone do mówienia, dostrzegania, ale są też ci, którzy zrodzili się, by słuchać, kontemplować. Ty należysz do tych drugich. Kiedyś może się to zmienić...
Eureka! Zrozumiałam. Czyżbym to ja była jej testamentem? Mam być drugą Tamarą, szukać błądzących i wskazywać im drogę? Wygląda na to, że wszystko należało do gry. Jej próby samobójcze, śpiewy pod wiatą, rozmowy przy gasnącym ognisku, nasza kłótnia, opowieść o przeszłości, wyznanie miłości w parku, samobójstwo, a wreszcie szukanie testamentu – czy to było wcześniej zaplanowane?
Nie – odpowiadam sobie. - To nie była gra. To było życie.

Wróć do Czytelni
copyright by Incantator